2009/12/28

Chyba Twoja Stara, James



Ostatnio Hollywood zdawało się stopniowo, powolutku przekonywać do tego, że same efekty pełni szczęścia nie dają. Że widzowi, który widział już w kinie wszystko, nie wystarczy samo CGI i oprócz strony wizualnej powinien też dostać przynajmniej przyzwoitą historię. I ostatnio kilka hollywoodzkich hitów kasowych zdawało się tezę tę udowadniać - w tym roku "Dystrykt 9" i "Bękarty Wojny", w zeszłym chociażby "Mroczny Rycerz". Filmy te dowiodły, że mainstreamowa rozrywka nie musi być bezmyślna, że raz na jakiś czas warto jest widza zaskoczyć dobrą historią czy też przynajmniej jakimś fajnym zagraniem fabularnym i że warto jest raz na jakiś czas złamać nienaruszalną konwencję, wywrócić ją do góry nogami i, za przeproszeniem, wyruchać.

Pod tym względem "Avatar" to, niestety, krok wstecz.

Nowy film Camerona, poza niesamowitymi efektami specjalnymi, nie oferuje nam absolutnie niczego. "Avatar" to czysto popcornowa łupanka, piękna i gładziutka wydmuszka. To tępa blond lasia w kozaczkach, która niby wygląda tak, że niczego nie możesz jej zarzucić, ale kiedy się odewie, to masz ochotę uciekać. Raz czy dwa możesz się z nią przespać i może nawet jakiś miły moment Ci w głowie zostanie, ale raczej nie będziesz chciał kontynuować znajomości.

Dajmy jednak spokój siermiężnym analogiom. Skupmy się na samym "Avatarze" i na tym, o co w nim chodzi. Otóż: były marine Jake Sully, którego kalectwo zmusiło do odejścia ze służby, leci na zadziwiająco podobną do Ziemi [tylko bardziej zarośniętą i festyniarską] planetę Pandora, zamieszkałą przez wiele mniej lub bardziej agresywnych stworzeń, w tym niebieskie, kotowate humanoidy zwane Na'vi. Zadaniem Sully'ego jest wcielenie się w ciało jednego z nich - tytułowego awatara. Dostaje on jednocześnie dwa wykluczające się polecenia: Dobrym Naukowcom pomóc ma w pokojowym zgłębianiu fascynujących z badawczego punktu widzenia tajemnic niesamowitej planety, a Zła Korporacja wymaga od niego pomocy w zdobyciu terenów, na których leży wioska kotowatej rasy. Tereny te leżą bowiem na złożach Unobtanium - niezwykle cennego surowca. Już na Pandorze niebieski Sully zakochuje się w córce wodza jednego z miejscowych plemion i w konflikcie na linii Na'vi - Zła Korporacja, postanawia stanąć po stronie autochtonów.

Ot i fabuła cała. Dostajemy tu jeszcze proekologiczne przesłanie, stertę z reguły nijakich, a czasem okropnych wręcz dialogów i... już. That's all, folks. Samą prostotę scenariusza i jego niezwykle silne skonwencjonalizowanie byłbym jednak w stanie wybaczyć - w końcu taki "Terminator" też nie porażał wielowarstwową, skomplikowaną historią. To samo dotyczy "Aliens", drugiego "Terminatora" i właściwie całej reszty filmów Camerona ["Piranii 2" nie liczę, bo nie widziałem]. Facet zawsze potrafił prostą historię opowiedzieć tak, że wspominamy ją potem przez wiele lat. Jak nikt potrafił bowiem zaangażować widza emocjonalnie, wspaniale wykreować świat i stworzyć plejadę pełnokrwistych postaci, którym kibicowaliśmy, które kochaliśmy lub których nienawidziliśmy. A gdzie w "Avatarze" te wszystkie Sary Connor, Newt, Hudsony i Hicksy? Michelle Rodriquez gra co prawda taką prawie Vasquez, ale niestety tylko prawie, bo to taka Vasquez dla ubogich. Ani kurwą nie rzuci, ani sprośnym tekstem... Bida!

No dobra - udana jest postać pułkownika Quaritcha. Główny szwarccharakter "Avatara", grany przez Stephena Langa, to bezlitosny bydlak z fantazyjnymi bliznami na skroni i cojones wielkości księżyców Pandory. Niby często spotykany archetyp [ostatnio w nieco podobnego typka wcielił się we wspomnianym "Dystrykcie 9" David James], ale tutaj zagrany i przedstawiony bardzo solidnie. Daje też radę Sigourney Weaver, ale ona zawsze daje radę. No i grający Sully'ego Sam Worthington jest bardzo w porządku. Na tyle w porządku, że jestem w stanie uwierzyć, że coś z tego faceta kiedyś będzie. Oczywiście, pod warunkiem, że ktoś się nad nim zlituje i da mu wreszcie dobrą rolę.

No dobra, pozostaje kwestia tej osławionej, nieprawdopodobnej strony wizualnej projektu. Cameron od paru lat podekscytowany zapowiadał rewolucję. Mówił ponoć, że "Avatar" ma być jak przejście z kina czarno-białego do kolorowego. Po seansie mogę powiedzieć tylko: chyba Twoja Stara, James! Okej - te wszystkie wypukłości, wrażenie głębi, przestrzenie i widoki, od których kręci się w głowie, to fajne bajery, ale niestety tylko bajery. Nic więcej. Świecidełko, nawet najpiękniejsze i najefektowniejsze, to trochę za mało, żeby można było mówić o przełomie. To co najwyżej jakaś nowa jakość, bardzo dobrze rokująca technologia, ale jeszcze nie rewolucja.

Cameron mówił też ponoć, że czekał, aż możliwości kina dogonią jego wizje. I że niby "Avatar" świadczy o tym, że się doczekał. No dobra, tyle, że technologia dogoniła te wizje już jakiś czas temu. Flora i fauna Pandory na przykład niby zapiera dech, ale po jakimś czasie łapiemy się na tym, że podobne bajery to już gdzieś widzieliśmy. Choćby w ostatnim "King Kongu" - filmie, przypominam, sprzed czterech lat. Odnoszę zresztą wrażenie, że świat przedstawiony w filmie Jacksona wykreowany został z nieco większym smakiem i wyczuciem. Cameron i jego spece od konceptów mocno przedobrzyli i tak, jak niektóre obrazki są piękne, tak niektóre są albo przekombinowane i zbyt pstrokate, albo wręcz kiczowate. No bo bez jaj, landszaft z szeregiem pandorskich wierzchowców spacerujących na tle świetlistej tarczy księżyca to raczej estetyczny crap i przejaw infantylizmu i bezguścia. Ponoć Cameron przy wymyślaniu "Avatara" mocno inspirował się mangą. Czasem miałem jednak wrażenie, że musiała to być któraś z mang dla małych dziewczynek.

Do czego zmierzam - otóż "Avatar" to nie tylko intelektualna, ale i emocjonalna pustka. Nie ma tu właściwie żadnego napięcia. To film wspaniały, piękny i przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, jednak pod tym całym wizualnym wypasem kryje się chłód. Końcową bitwę na przykład oglądałem z rozdziawioną japą, ale tylko ze względu na jej barokowy przepych i sprawną reżyserię [Cameron wielkim reżyserem jednak jest i nie zapomniał, jak To się robi]. Kiedy bowiem giną w niej ważne dla historii postacie - widz nie rozpacza specjalnie i kwituje to wzruszeniem ramion.

"Avatar" kosztował jakieś 250 milionów dolarów i już zwrócił się ponad dwukrotnie. Jutro zwróci się trzykrotnie, a za kolejne dwa dni czterokrotnie. I dobrze, bo choć nowy film Camerona nieszczególnie mi się podobał, to kibicuję rozwojowi tej niezwykłej technologii, w której został wykonany. Przydałoby się jednak, żeby ktoś zrealizował w niej kiedyś film z dobrym scenariuszem.

No bo wyobraźcie sobie na przykład film wojenny, choćby w realiach II Wojny Światowej, i Bitwę o Anglię oglądaną w 3D...



PS: Dygresja pierwsza: jak wszyscy wiemy [a ci, którzy nie wiedzą, niech sobie obejrzą "Zack i Miri kręcą porno"], współczesny przemysł pornograficzny bardzo lubi inspirować się kinowymi nowościami i tworzy ich niegrzeczne przeróbki [patrz: Lord of the G-Strings]. Tylko kwestią czasu jest powstanie "Analtara", czy czegoś w tym rodzaju. Świat Pandory, pełen chodzących prawie nago niebieskich kotek, zawiera w sobie niezwykły porno-potencjał.

PS2: Dygresja druga: tuż po seansie stwierdziłem, że Neytiri to najfajniejsza niebieska laska w historii kina. Ale nieee, jednak Mystique w trylogii "X-Men" podobała mi się bardziej. Teraz wypada poczekać na kinową wersję "Smurfów" i Smerfetkę w stylu CGI.

PS3: dzingo się na filmie popłakał, więc te moje piardy mówiące, że film nie angażuje emocjonalnie, mogą iść się jebać. Za przeproszeniem.

2009/12/24

Bóg się rodzi, blog truchleje

Wszystkim tym, którzy na tego bloga wchodzą i komentują notki: znajomym i nieznajomym, wrogom i przyjaciołom, ładnym i brzydkim, bogatym i biednym, a także Andrzejowi Budzie - no, naprawdę wszystkim - chciałbym życzyć wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących świąt. A czego konkretnie mam Wam życzyć, to już sobie sami dopowiedzcie :)

No i dzięki, że wchodzicie i czytacie. Bo stare, chińskie przysłowie z pierwszej notki jest i zawsze będzie aktualne.

Miałem w ogóle zamiar narysować komiksową kartkę świąteczną, ale po skończeniu pierwszej planszy posypałem się czasowo i muszę ten ambitny plan przesunąć na za rok. A zatem zamiast kartki, specjalnie dla męskiej części czytelników tego bloga, tradycyjne, przedświąteczne zdjęcie Jessy Alby pijącej wodę:



A dziewczyny niech sobie wyguglają dla siebie zdjęcie z jakimś Robertem Pattisonem, czy innym Zackiem Efronem, czy kto tam teraz jest najprzystojniejszy...

2009/12/21

100 lat! - czyli prywata

Marta - to dla Ciebie, stara dupo:


[klikaj po większe]

A reszta życzeń to już osobiście :)

2009/12/11

Wciąż trybię i jarzę

Takie cóś baziałem ostatnio:





A z newsów okołomuzycznych [?]: Borys Szyc nagrał płytę instruktażową pod hasłem "Jak doszczętnie spierdolić standardy muzyki popularnej?". Koszmar niewyobrażalny. Za takie rzeczy powinno się bezlitośnie kopać po jajkach.
Bez kitu, wiele było czerstwych coverów charlesowskiego "Hit the road, Jack", ale Szycowi i Ewie Bem na szalonym futuringu udało się nagrać coś, co swoją chujowością przebija je wszystkie razem wzięte. Brawo!

Jeszcze w temacie coverów: wczoraj Afro Kolektyw zagrał genialny koncert w Hydrozagadce. I jednym z numerów była przeróbka kultowego już "Dosko" Stachursky'ego. O ja cię pindolę - moc, kurwa! :)
Ludzie nagrywali to wiekopomne wydarzenie komórkami, mam więc nadzieję, że ktoś to wrzuci na YouTube'a, czy gdzieś :}

A ja wracam do ilustrowania "Kociej opowieści" imć Machuty...

2009/11/20

Smutne pędzle

Czerski wkleił na swoją zupę świetną polską reklamę:



Fajnie, nie? Tym bardziej fajne, że świetna polska reklama to zjawisko, z którym spotykam się wyjątkowo rzadko. A tu wszystko jest OK - aktorzy fajnie zagrali, copywriterzy nieźle napisali dialog [śmieszy mimo braku bluzgów], no i pomysł mieli świetny.

Właśnie. Pomysł. Świetny, ale podpieprzony. Stąd:



O tym, że reklama Sandler Training to najzwyklejszy plagiat, napisał pjp [czyli Łukasz z Motywu Drogi]. Nie wierzę, jak potwornym struclem trzeba być, żeby zdecydować się na taki ruch. Szczególnie dzisiaj - w czasach powszechnego dostępu internetu, kiedy ordynarną kradzież pomysłu można obnażyć wklejając tylko jeden link. Smutne pędzle.

A żeby tę przykrą notkę spointować jakimś miłym akcentem, oto konstatacja na dziś: Colin Mochrie to kozun jest, bez kitu.

2009/11/16

Paintball w psychiatryku

Ogłoszenie bezpłatne nr 2:

5-go grudnia o godzinie 14 organizujemy mecz paintballowy. Impreza odbędzie się w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym w Otwocku.



Oficjalna strona obiektu: www.psychopaintball.pl

Ceny nie są wysokie - za 200 kulek i komplet wyposażenia zapłacimy zaledwie 45 złotych. Oczywiście, radzę wziąć droższą opcję, bo gramy do ostatniej kulki! Pełen cennik na podanej powyżej stronie.

Niezależnie od tego, czy jedziesz, czy nie – podaj, proszę, tę informację dalej. A jeśli jedziesz, to weź ze sobą swoich znajomych: przyjaciół, wrogów, chłopaka, dziewczynę, swoich ex, rodzeństwo, rodziców, dziadków, wykładowców, listonosza, a nawet tę tęgawą blondynę z działu mięsnego w pobliskim markecie. Im więcej osób zjawi się na imprezie, tym mniej za nią zapłacimy!

Jeśli zdecydujesz się jechać na 100%, bardzo proszę o poinformowanie mnie jak najszybciej w jakikolwiek sposób: via GG/NK/Grono/blog/komórkę, itp.
Zaliczki [20 złotych] wpłacajcie do wtorku, 1 grudnia, na numer konta Wąskiego Grzesia: 07 2490 0005 0000 4000 7604 9661, dane: Grzegorz Boński, ul. Dąbrówki 6, 05-070 Sulejówek

Możecie też dać mi kaskę bezpośrednio, jeśli tylko będziemy się do 5-go grudnia widzieć.

Info dla wszystkich tych, którzy boją się, że Otwock to drugi koniec świata i że trzeba będzie dojeżdżać na nie wiadomo gdzie: ze Śródmieścia do Otwocka jedzie się pociągiem nieco ponad pół godzinki, a cena biletu to parę złotych.
Jeśli zabierasz się samochodem i oferujesz wolne fotele, napisz mi o tym, a wspólnie te wolne miejsca zapełnimy.

Jeśli będziesz paintballować pierwszy raz, polecamy Ci zabrać byle jakie ciuchy - stare spodnie i buty, a także ciepłą bluzę [najlepiej z kapturem]. Przydadzą się również: szalik/bandana [bo dostać w odsłoniętą szyję lub potylicę to nic przyjemnego] i cienkie rękawiczki [kulka w palce też bywa bolesna]. Oczywiście w cenę wstępu wliczony jest również mundur, więc straty odzieżowe nie powinny być przesadnie duże.

Jeśli nie będziesz mógł/mogła zjawić się na godzinę 14, możesz przyjechać później i zapłacić za mniejszą ilość kulek.

Osoby poniżej 18. roku życia proszone są o uzyskanie i zabranie ze sobą pisemnego pozwolenia od rodziców.

Jeśli macie pytania – piszcie śmiało.

2009/11/13

Ogłoszenie bezpłatne

Ej, ktoś jutro na paintball reflektuje?

14 listopada, czyli jutro, o godzinie 15 w hali przystosowanej do paintballa na ulicy Ordona 2A w Warszawie gramy do ostatniej sztuki amunicji!

Cena: 60 złotych za 200 kulek, 100 złotych za 500.

Jeśli kogoś raduje perspektywa władowania mi paru kulek z farbą w dupę - zapraszam.

Ostrzegam jednak, że tanio dupy nie sprzedam.

2009/11/12

Zmiany, zmiany...

Całe życie deklarowałem, że jestem zapalonym psiarzem. I że nie lubię kotów.

Narzekałem, że śmierdzą, że są upierdliwe, strzelają fochy, robią co chcą, srają do butów, rzygają gdzie popadnie i generalnie wredne są. A tak poza tym od ich sierści robią mi się syfy. No, taki już ze mnie antykoci ksenofob.
Tego gościa jednak, cholera, polubiłem:



I zaakceptowałem prawie całą jego kotowatość. Tylko mógłby mniej jęczeć o jedzenie.

***

Z innej beczki: "Musiał coś jeść", czyli najbardziej makabryczny news ostatnich dni. Pomijając jednak chorą, ohydną historię, notka ta zaopatrzona jest w szałową i przewrotną pointę [ostatni akapit!], której nie powstydziłby się Maciej Zembaty :)

***

A na koniec muzyczna polecajka, czyli nowy Łona:



Chociaż określenie nowy nie jest w przypadku "Bumboksa" do końca trafione. Kawałek pochodzi wszak z wydanej prawie półtora roku temu epki "Insert", niemniej - tutaj został on gruntownie przearanżowany i zagrany na setkę przez muzyków z zespołu The Pimps, z którymi Łona uskutecznia koncerty. I ta nowa wersja podobie mi się bardziej od płytowej - mięciutki, wygładzony podkład sprawia, że kawałek nabiera fajnego, czilałtowego sznytu.

Idealnego na tak chujową pogodę.

2009/11/06

Groch z kapusto, czyli jak nadrobić tydzień w jednej notce

Ostatnio brakowało mi czasu. Znaczy - brakowało mi go na pisanie, bo dopóki nie ogarnę się z pracą, mam go właściwie całą masę. A pisać jest o czym i przez ostatni tydzień mi się trochę nazbierało. Oto więc hurtowe nadrobienie paru ostatnich dni w jednym wpisie:

• jako się rzekło - ostatnio nieco rzadziej piszę, a częściej dłubię ołówkiem i tuszem. Efekty bywają na przykład takie:



• nie będę Państwa zanudzał kolejnym tekstem o Andrzeju Budzie, wcisnę go więc tutaj, między wierszami. Otóż Andrzej postanowił zapodać kontrę i na tę notkę zareagował tak:

Witam

Tym razem daję 1 dzień od daty tej wiadomości na usunięcie tekstu:

http://kulturalemura.blogspot.com/2009/10/andrzej-listy-pisze.html
bo tak jak poprzedni tekst narusza on moje dobra osobiste.
Jesli nie zostanie on usunięty, we wtorek złożę pozew o zadośćuczynienie + ochronę moich dóbr osobistych, bo już poprzedni wpis je naruszył i stanowi podstawę do skierowania pozwu.
Andrzej Buda

Prawdę rzekłszy - mail ten wprawił mnie w pewne zakłopotanie - bo co ja tam takiego napisałem? :) Niemniej - teraz pozostaje mi tylko czekać na rozwój wypadków, o których będę Państwa informował na bieżąco. Pewnie też pomiędzy wierszami.

planowałem wejść w polemikę z zeszłotygodniowym tekstem dotyczącym parytetów, autorstwa znanej i lubianej profesor Magdaleny Środy, ale dam spokój. Zamiast komentować i kontrargumentować, ograniczę się do wklejenia fragmentu rzeczonego artykułu, który bardzo wiele mówi o horyzontach myślowych byłej Pełnomocnik ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn:

W czasie czerwcowego Kongresu Kobiet Polskich największym zainteresowaniem cieszyły się tematy związane z edukacją (1200 osób), przemocą (1000), społeczeństwem obywatelskim (900 osób), kulturą (800).
Na panel poświęcony sportowi przyszło 50 kobiet. Paneli na temat energii atomowej, korupcji i Euro 2012 nie zorganizowano z braku chętnych.
Dla porównania: na tegorocznym Forum Ekonomicznym w Krynicy, gdzie zaproszeni byli niemal wyłącznie mężczyźni, nie było żadnego panelu na temat polityki społecznej, za to aż pięć poświęcono piłce nożnej. Rząd usprawiedliwia nadmierne zainteresowanie sportem i ogromne zaangażowanie w Euro 2012 budową stadionów, zapominając jednocześnie, że służą one w 80 proc. chłopcom. To trochę tak jakby inwestować publiczne pieniądze w kluby fitness, gdzie uczęszczają głównie dziewczynki.
Właściwie, czemu nie. Oczywiście takiego projektu nie wsparłaby żadna partia. Byłoby to babskie widzimisię [...]


• w tym tygodniu z kolei, w "Europie" - magazynie idei "Newsweeka", profesor Marcin Król kreśli apokaliptyczną wizję zlaicyzowanej Rzeczypospolitej. Twierdzi, że polskie społeczeństwo, wraz z odejściem od religii, zamieni się w

zbiorowisko rozmaitych grup, koterii i zwykłych band walczących o ekonomiczne przetrwanie. Kościół jako instytucja może nadal istnieć, ale pozostanie rodzajem dekoracji, użytecznej jako element ceremonii i rytuałów wyzbytych już treści.

Innymi słowy - profeta profesor Król spóźnił się ze swoim tekstem jakieś kilkanaście lat - takie "diagnozy" mogłyby być trafne i przenikliwe w pierwszej połowie lat 90. Dzisiaj mogą stanowić co najwyżej opis rzeczywistości. Bardzo ogólny i nietrafiony zresztą. I przepełniony oderwanym od tej rzeczywistości pustosłowiem.

• pieprzyć jednak polemiki i jakieś tam polityczno-obyczajowe zagadnienia. Mogą nam one przysłonić naprawdę ważkie kwestie. Takie, jak na przykład stan otłuszczenia Angeliny Jolie AD 2009. Przeprowadziłem wczoraj na ten temat niezwykle żywiołową dyskusję ze Sławkiem. Poszło głównie o ten trailer z Danielem Olbrychskim:



Sławek stwierdził, że Angelina jest przeraźliwie chuda. Ja tymczasem uważam, że wygląda zupełnie zwyczajnie - czyli, jak na panią Jolie przystało - zajebiście w chuj. I że w żadnym wypadku anorektyczki nie przypomina. A Państwo co na ten temat sądzicie?



1-go listopada telewizyjna Jedynka zapodała "Uwierz w ducha". Ze swojej strony mogę pogratulować taktu i kumacji, i na przyszły rok zaproponować "Świt żywych trupów" na zaduszkowy poranek.

parę godzin temu w TVN poleciały "Rozmowy w toku" o niegrzecznych dziewczynkach. I nie chodzi tu o skandalistki [intelektualistki?] pokroju Anny Muchy, a o prawdziwe, nastoletnie Bad Girls, interesujące się dyskotekami, chłopcami oraz łamaniem nosów z buta podczas ustawek i meczów. Generalnie to zjawisko może być dla wydelikaconego warszawiaka w płaszczyku i drogich butach nieco przerażające, ale wspaniały był moment, w którym 18-letnia Arleta [która kiedyś, podczas jednej z bójek pękła innej dziewoi śledzionę] ripostuje wymądrzającą się na widowni kwokę słowami: w dupie byłaś, gówno widziałaś! Coś pięknego! Mam nadzieję, że ktoś to kiedyś wrzuci na jutuba :)

• miałem napisać osobną notkę z relacją z obchodów Międzynarodowego Dnia Animacji, ale napiszę o tym tutaj. Otóż: byłem na trzech warszawskich pokazach: "Warszawskie studia animacji przedstawiają" i "ASIFA Japonia" w Kinie Muranów, oraz "Młoda warszawska animacja" w Kinie.LAB. Na temat tego drugiego zamilknę, bo jeszcze wyjdę na artystycznego troglodytę i ignoranta. Znamiennym wydaje mi się jednak fakt, że półtorej godziny oglądania japońskiej animacji eksperymentalnej sprzed kilku dekad okazało się być ponad siły wielu widzów i gdzieś tak połowa z nich zniknęła jeszcze podczas trwania pokazu.
Skupię się więc tu na pokazach animacji warszawskiej. I tak: pierwszy muranowski seans okazał się być niestety niewypałem. Dostaliśmy tu 9 filmów i większość z nich cierpiała na generalny problem polskiego kina: brak dobrych scenariuszy. Kiepski jest poziom obserwacji społecznej ["Exit", "Titanic World"], dowcip zabawny jak polskie komedie romantyczne ["Wujek", "Krasicki reaktywacja", "Safari"], a techniki wykonania, choć podziwiać można warsztat, cierpliwość i ilość włożonej pracy, momentami niestety zwyczajnie męczą widza. Wyłazi tu przedpotopowe, archaiczne podejście do robienia filmów - niepotrzebne dłużyzny, ciągnąca się ślimaczo akcja, rozmyty przekaz.
Niestety na całej linii zawodzi również nowa produkcja Tomka Bagińskiego [tego od "Katedry"] - "Kinematograf", stworzony na podstawie komiksu Mateusza Skutnika. Dam sobie jednak spokój z krytyką, bo właściwie wszystko, co myślę o tym filmie wypunktowano tutaj.
Pokaz miał dwa jasne punkty - rewelacyjną "Laskę" Michała Sochy z Platige Image - jedną z najlepszych polskich krótkometrażówek, jakie widziałem w ogóle. Zgrabna historia opowiedziana tak miodnie i stylowo, jak tylko można. I ta muzyka z motywem klarnetu - rewelacja! Mam nadzieję, że "Laska" wpadnie mi kiedyś w ręce na jakimś DVD, bo takie majstersztyki można oglądać bez końca. Bardzo sugestywne jest "Dokumanimo" Małgorzaty Bosek - hipnotyzująca opowieść o zapieprzającej od rana do nocy Matce Polsce, dbającej o to, by tylko nie zgasło ognisko domowe. Nieco się co prawda "Dokumanimo" dłuży i mogłoby być gdzieś tak o połowę krótsze, ale nie będę się czepiał.
Jeśli ktoś zbudowałby sobie obraz młodej stołecznej animacji tylko na podstawie tego jednego, nieszczególnie udanego seansu - byłby w dużym błędzie. Udowodnił to dzień później pokaz w Kinie.LAB, gdzie fajnych rzeczy było więcej. Ot, na przykład zabawny "Morderczy Kiełek kontra Giga Kotek", dwa świetne filmy Jamesa Neala ["Wednesday 7:58 AM", "Gravity & Grand Piano"], przyjemnie makabryczni "Chłopcy" Wojciecha Chełchowskiego. No i drugi raz "Laskę" pokazali, a także trzy wcześniejsze filmy Sochy - takoż zacne :)
Generalnie - szkoda, że polscy animatorzy rzadziej, niż ich zachodni koledzy chwalą się swoimi dziełami na Youtube, tudzież jakimś innym Vimeo. Bo dzisiaj jedyną okazją obejrzenia ich filmów są właśnie tego typu organizowane raz na ruski rok przeglądy i festiwale. No i ewentualnie TVP Kultura czasem coś puści. Też raz na ruski rok.

• skoro już jesteśmy przy filmie, to nową świecką tradycją stają się powoli konkursy filmowe na blogu Zawiesiny. Jeśli ktoś lubi rebusy, to polecam zajrzeć tutaj. Tylko ostrzegam - jest w chuj trudno.

• no i jeszcze z innej beczki: jakiś czas temu kupiłem sobie dżiny Liwajsa. Wszyscy mi mówili, że jak Liwajs spodzień uszyje, to nie ma chuja we wsi - takie mocne!
Nogawki rozpieprzyły mi się po dwóch miesiącach.

2009/10/31

Andrzej listy pisze

Ktoś to czyta - i to nie tylko znajomi i rodzina! Ludzie [no dobra, tak naprawdę to jeden człowiek] opiniują, reagują, tupią, krzyczą, listy piszą! I choć póki co autorami listów nie są niestety śliczne, nastoletnie nimfomanki, to i tak nie jest źle. Tydzień temu bowiem napisał do mnie w sprawie tego bloga Mój Ulubiony Polski Blogger.



Dokładnie tydzień temu dostałem list. Bardzo poważny list, taki przez duże "L". List dotyczący tekstu, który, jak niektórzy z Państwa zauważyli, zniknął stąd na początku tego tygodnia. Rzeczonego maila napisał był bohater usuniętej notki, a szło to tak:

Dzień dobry
wpis na twoim blogu z 20 października 2009 zasmucił mnie, bo zamiast dyskusji intelektualnej zawiera obelgi, obraża mnie i moje dobra osobiste - godność i wizerunek (Art. 23 kodeksu cywilnego).
Oczywiście każdy ma prawo wyrażać i mieć swoje poglądy, jako konserwatywny liberał oczywiście bronię wolności słowa. Ale mam wrażenie, że zamiast polemizować z moimi poglądami intelektualnie, stosujesz agresję, próby ośmieszenia, obelgi i obrażanie. Forma agresji nie ma już nic wspólnego z wolnością, bo narusza moje dobra osobiste.
http://kulturalemura.blogspot.com/2009/10/z-pamietniczka-andrzeja-budy.html
Dlatego zgodnie z Art. 24 kc żądam jego usunięcia w ciągu 3 dni od daty tej wiadomości i zaprzestania naruszenia moich dóbr osobistych. Bo w przeciwnym razie skieruję do Sądu Okręgowego w Warszawie sprawę o naruszenie dóbr osobistych z żądaniem zadośćuczynienia - tak jak zrobiłem to w identycznym przypadku z COOL KIDS OF DEATH:
http://muzyka.onet.pl/0,1969930,newsy.html
Pozdrawiam
Andrzej Buda

Po konsultacjach z osobami zorientowanymi w kodeksie prawa cywilnego zdecydowanie lepiej ode mnie, postanowiłem tekst "Z pamiętniczka Andrzeja Budy" usunąć. Mimo, że do teraz nie jestem pewien, czy sam zainteresowany miałby podstawy do skierowania sprawy pod sąd, wszak żaden z moich ataków [momentami wulgarnych, przyznaję] nie dotyczył samej jego osoby, a li tylko jego poglądów. Niemniej - możliwe, że mogłem złamać prawo wklejając bez pozwolenia jego zdjęcia. Mogło też zostać przekroczone prawo cytatu. Tak czy siak - nie warto się kopać z koniem, jak mówi przysłowie.

Bądźcie jednak Państwo pewni, że monsieur Buda pojawi się na tym blogu jeszcze nieraz. Zapraszam też niezmiennie na jego blogaska. Od razu jednak przestrzegam, że komentować jego wywodów chyba nie warto. Jak przystało na prawdziwego "obrońcę wolności słowa" - Budzie zdarza się kasować nieprzychylne komentarze. Skutecznie i bohatersko broni on własną piersią Orła Białego przed wydymaniem.


Aj waj!

2009/10/18

Jak ze ślepym o kolorach



W czwartek, 22 października, na Chłodnej 25 w Warszawie, gazeta "Metro" zorganizuje Debatę. W samo południe. Debatę o piractwie, zainspirowaną tą całą sytuacją z kradzieżą nowej płyty Kultu, a także głośną reakcją Kazika na ten incydent. Na początku to się nawet ucieszyłem, że wreszcie media próbują problem piractwa poruszyć na poważnie. Ale radość stała się jakby mniejsza, kiedy wczytałem się w szczegóły organizacyjne.

Na temat wspomnianej wyżej reakcji Kazika powiedziano chyba już wszystko, choćby tutaj. Pozwolę więc sobie akurat w tej kwestii niczego nie dodawać, zwrócę natomiast Państwa uwagę na kilka istotnych szczegółów dotyczących czwartkowej Debaty. Po pierwsze: "Metro", odnosząc się do faktu przedpremierowego wrzucenia w sieć nowej płyty Kultu, wyraźnie opowiada się po jednej ze stron, nie zwracając uwagi na kilka delikatnych niuansów. Pisząc na przykład tak:

Nawet najwierniejsi fani artysty ją ściągnęli, a potem się tym publicznie chwalili

dziennikarze nie zauważają, że akurat najwierniejsi fani Kultu, choćby ci zgromadzeni na oficjalnym forum internetowym zespołu, i tak by płytę "hurra!" kupili, niezależnie od faktu wcześniejszego jej zassania. Niedostrzeganie takich "detali" świadczy w najlepszym wypadku o braku głębszej refleksji i rzetelności, a także o czarno-białym widzeniu świata.

Po drugie, organizatorzy informują, że:

Udział w debacie zaplanowanej na 22 października potwierdzili m.in. Kazik, Muniek, LUC, Jarosław Lipszyc z ruchu creative commons.

I w tym miejscu opadają ręce, bo jeśli na Debatę zapraszamy trójkę artystów, którzy do ściągania mają mniej lub bardziej radykalne, ale jednak podobne podejście [czy wiesz że... Muniek nigdy nie ściągnął żadnej płyty?], to z kim tu debatować? I o czym? Jeśli na Chłodnej 25 nie zjawi się żaden inny, oprócz trzech wymienionych, artysta, to cała nadzieja w tym, że dopisze publiczność. A także w tym, że wydarzenie będzie miało rozsądnego i bezstronnego prowadzącego.

Zaproszenie tylko tych trzech artystów byłoby katastrofalne choćby dla rzetelności Debaty - katastrofalne, bo sprzedałoby jej uczestnikom fałszywy obraz pokazujący, że środowisko muzyczne jak jeden mąż radykalnie sprzeciwia się ściąganiu muzyki z internetu. A tak nie jest, czego dowodem mogą być na przykład wywiady: z Nergalem [nomen omen też z "Metra"], Tymonem Tymańskim, a także wypowiedzi O.S.T.R.-a, który na którymś z ostatnich koncertów miał powiedzieć publiczności, że zamiast kupować jego następną płytę, lepiej jest wpłacić te kilkadziesiąt złotych na jakiś dom dziecka [pomińmy na moment dosyć wyraźne dziury logiczne tej wypowiedzi, a także leciuteńki aromat demagogii ;)].

Ponadto byłoby miło, gdyby organizatorzy pomyśleli nad zaproszeniem nie tylko przedstawicieli branży muzycznej, ale też filmowej czy literackiej. Bo przecież Debata ma dotyczyć nie tylko piractwa muzycznego, co sugeruje już sam jej opis:

Zapraszam [...] na debatę o ściąganiu muzyki i plików z Internetu.

Ściąganie muzyki i filmów z sieci bez zgody autorów [...]

Przydałby się więc jakiś pisarz, czy też na przykład właściciel wydawnictwa komiksowego - bo przecież są oni okradani na skalę masową przez "empikowych śmierdzieli", którzy nigdy niczego nie kupią, a konsumują na potęgę. Nie zaszkodziłby też reżyser / producent filmowy, bo przecież polskie filmy są przez internautów cięte na kawałeczki i wrzucane w sieć tak często, że z większą częścią filmografii takiego Marka Koterskiego można się zapoznać nie wychodząc z YouTube'a.

Niemniej - na Debacie prawdopodobnie się zjawię. Choć nie wiem, czy będę miał odwagę odezwać się podczas spotkania, którego mocno i bezrefleksyjnie utwierdzeni w swoich poglądach goście będą sobie wzajemnie spijali z dzióbków. Bo jak powiem, że zdarza mi się ściągnąć płytę z rapida na kilka przesłuchań, żeby zdecydować, czy kupuję, czy nie, to mnie tam chyba ukrzyżują.

Idzie ktoś jeszcze? No, dawajcie! :)

2009/10/13

Weź nie pierdol - to mnie nudzi, czyli dlaczego nikt nie ciupcia w Suwałkach

Gazeta poinformowała, że warszawska spółka SharQ uruchomiła witrynę pod jakże misternym tytułem I Just Made Love. Strona ta, opierając się na Google Maps, pozwala na zaznaczenie na mapie świata miejsca, w którym właśnie się kochaliśmy. Możemy nawet sprecyzować, jakie pozycje uskutecznialiśmy!

Witryna IJML jest oblegana, o czym świadczy pojawiający się co chwilę komunikat: Server overloaded, too many people are making love right now. W ciągu paru dni mapa świata [nie tylko Polski - SharQ od razu przygotowała siedem wersji językowych strony, symbolizowanych przez siedem ikonek stringów z barwami narodowymi różnych krajów] dosyć szybko zapełniła się różowo-błękitnymi pinezkami. Dzięki temu możemy dowiedzieć się na przykład, że wczoraj ktoś kochał się na jeźdźca w okolicach Wągrowca, a ludność powiatu suwalskiego jest w tych sprawach raczej oziębła [określenie polski biegun zimna jest, jak widać, nieprzypadkowe]. Internet nie tylko zabiera nam dziś większość wolnego czasu, ale i z butami wkracza w naszą intymność. Sam wkracza? Nie, to my mu na to pozwalamy.

Dosyć zabawny wydaje mi się tak zwany człowiek nowoczesny, który, jeśli się mu bliżej przyjrzeć, jest niczym więcej, jak tylko ćpunem przywiązanym do komputera i komórki przez 24 godziny na dobę, nawet podczas snu. Ten groteskowy model życia, który każe nam z klejącymi powiekami włączyć komputer od razu po przebudzeniu, jeszcze zanim zdążymy zrobić cokolwiek innego. Śniadania nie zjedliśmy, ale już wiemy, czy nikt przez noc nie skomentował naszych zdjęć w serwisie społecznościowym, notki na blogu, a także czy nikt nie próbuje polemizować z naszą wypowiedzią napisaną na forum internetowym poprzedniego wieczoru. Kiedy już wyjdziemy z domu, możemy SMS-em na Twitterze zdać relację z podróży autobusem. Na komputerze w pracy włączamy sobie ulubioną muzykę, a nasi znajomi widzą na last.fm, czego słuchamy. Tuż przed wyjściem z pracy zaznaczamy na różowo nasze biuro jako miejsce, w którym przed chwilą puknęliśmy na xero koleżankę z sąsiedniego boksu, a wieczorem idziemy na imprezę, podczas której robimy kompromitujące zdjęcia koledze, który zaliczył zwałę jakoś niedługo po dobranocce. Następnego ranka bez większej żenady wrzucamy te zdjęcia na fotoblogi, flickry i inne Nasze-Klasy, a film z ledwo mówiącą, chwiejącą się kumpelą kumpeli trafia bez jej wiedzy na YouTube'a i w pierwszym tygodniu wyświetlania zalicza 10 tysięcy obejrzeń.

Jak już napisałem - nie przeraża mnie to, a raczej bawi. Przeraża mnie coś innego. Mógłbym teraz zrobić coś kreatywnego: przeczytać dobrą książkę, ciekawy artykuł, nadrobić filmowe zaległości i zobaczyć w końcu "Powrót do Garden State", spotkać się z dawno niewidzianą znajomą, pouczyć się do warunku, czy też zacząć wreszcie pisać pracę licencjacką. A ja co? Siedzę i gapię się na mapę świata.

O, ktoś się właśnie bzykał pod Piasecznem!

2009/10/12

Tina

Z lemurowych poleceń kulturalnych: dziś zupełnie przypadkowo trafiłem w radiu na premierę singla z nadchodzącej solówki Muńka Staszczyka. Za warstwę muzyczną albumu odpowiadać będzie Janek Benedek, który grał w T.Love w czasach "Pocisku Miłości" i "Kinga" - jednej z dwóch [obok "Prymitywu"] moim zdaniem najlepszych płyt w dyskografii muńkowego zespołu. I tę benedkową gitarę w rzeczonym singlu słychać, cholera, nad wyraz wyraźnie. Zresztą, posłuchajcie Państwo sami:



Fani późniejszych dokonań T. Love pewnie nie zrozumieją moich zachwytów nad tym prostym numerem, ale co ja na to poradzę, że cholernie podchodzi mi piosenka, która brzmi jak hybryda "Sarah", "Stanów" i "Kinga"? :) To jest po prostu sympatyczny numer w starym, dobrym, staszczykowym stylu, a ja od Muńka niczego ponad to nie oczekuję.

A wokal Zygmunta od jakichś dwudziestu lat brzmi dokładnie tak samo - niesamowite :)

2009/10/06

Chcę zakolidować...

Afro Kolektyw to najlepszy polski zespół, a ich ostatnia płyta, "Połącz kropki", to najlepszy polski album zeszłego roku.

Jeśli się, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, z powyższym zdaniem nie zgadzasz, to z przykrością muszę stwierdzić, iż Twoja Stara czesze Wodeckiego. Tym niemniej, polecam obadać najnowszy teledysk grupy - do numeru "Mężczyźni są odrażająco brudni i źli". Bo nie dość, że piosenka świetna, to jeszcze do tego klip udany:



Swoją drogą - nie wiedziałem, że słowo fallus [jakże wulgarne!] trzeba na potrzeby telewizji wygłuszać.

Tu już nic się więcej nie stanie




Niczego dobrego się po tej płycie nie spodziewałem. Kult to od 11 lat, czyli od momentu wydania głośnego "Ostatecznego Krachu Systemu Korporacji", dwa fatalne longpleje i kilka zupełnie zbędnych singli i maxisingli. No i, oddać trzeba, setki rewelacyjnych koncertów - pod tym względem zespół raczej nie zawodzi i grupa regularnie pozwala sobie na grubo ponaddwugodzinne widowiska. Na miejscu Kazika i ekipy doszedłbym do dość oczywistych wniosków - jeśli na żywo wychodzi, a w studiu już niekoniecznie, to może dać sobie w ogóle spokój z wymyślaniem nowego materiału? Publiczność to i tak banda Mamoniów, te same kawałki grane od prawie 30 lat jej nie przeszkadzają [a wręcz przeciwnie], więc nie byłoby problemu. Zespół jednak do studia wszedł po raz kolejny. I nagrał album, i nazwał go "hurra!". Ale czy jest się z czego cieszyć?

Głównym problemem "hurry!" są teksty. Tak nijakie, rozmyte i kiepsko napisane, że ta teza o artyście sytym postawiona przez Kazika dekadę temu w "Las Maquinas de la Muerte" okazuje się być, cholera, prawdziwa. Liryki Staszewskiego przypominają od dłuższego czasu herbatę parzoną po raz setny z tych samych fusów. Bo pół biedy, że Kazik po raz milionowy porusza te same tematy [religia, polityka, religia, wojny, no i jeszcze religia] - są wszak tacy, którzy przez całe życie piszą tylko o chlaniu wódy i tanich dziwkach, i wszystkim się podoba. Gorzej, że teksty Kazika na każdej kolejnej płycie to jakieś przykre kuriozum, z reguły wtórne, kiepsko napisane i ciągnięte w nieskończoność [chlubnym wyjątkiem była wydana trzy lata temu "Płyta" Buldoga]. A po ostatnim wersie słuchacz, o ile w międzyczasie nie zasnął, zadaje sobie takie pytanie.

Za przykład weźmy sobie "Jutro wszystko zmieni się" - kolejne zwrotki ciągną się i ciągną, żeby na koniec dojść do jakże oryginalnego wniosku, że to źle, że ludzie prowadzą ze sobą wojny, a politycy to szeroko pojęta banda chuja. Numer się kończy, a wszyscy ci, którzy choć fragmentarycznie wcześniejszą twórczość Staszewskiego znają, konstatują, że dawny Kazik został chyba porwany i podmieniony przez jakichś złych ufoludów. Dawny Kazik, czyli ten, który nie bał się poruszać tematów trudnych ["Komuna mentalna"], który w swoich tekstach potrafił mocno skupić się na konkrecie ["Muj wydafca"], a nie tylko nieśmiało wokół konkretu krążyć. Ten Staszewski, który potrafił mocno kąsać ["Patrz"] i celnie pointować ["Bliskie spotkania 3 stopnia"].

Żeby nie było - jest na "hurrze!" kilka wyraźnie wybijających się tekstów. Zdecydowanie najlepsi na płycie są "Skazani", opowiadający o małżeństwie, które dotarło do momentu, kiedy to już nie warto się rozstawać, ale i życie ze sobą większego sensu nie ma. Męczą się więc nasi małżonkowie w związku ciągniętym na siłę, wyrzucając sobie wzajemnie dawne błędy, uchybienia i niedopatrzenia. Tkwią z przymusu w pułapce, w którą sami, dobrowolnie, weszli wiele lat temu. Bardzo mocna, gorzka rzecz, ciekawie zresztą korespondująca z okładką płyty [choć to chyba akurat przypadek].

Bronią się ponadto "Amnezja" [czujna publicystyka dotycząca bezmyślnego sentymentu Polaków do poprzedniego ustroju] oraz przewrotna "Maria ma syna". Duszno i ponuro jest w "Kiedy ucichną działa już". "Idiota stąd" specjalnie odkrywczy nie jest, ale podoba mi się rozpoczynająca go fraza o "kutasie na prąd". I to właściwie tyle. Przez resztę płyty słuchać musimy wałkowanych już wielokrotnie banałów i jasnogórskich potworków w rodzaju: "Nie chcę iść do łazienki bez ręki" czy "Politycy z potylicy i wojskowi z zagranicy".


Album w pewnym stopniu ratuje strona muzyczna - Kult od lat nie miał tak dobrych kompozycji. Moim zdaniem co najmniej trzy numery z "hurry!" mogą stać się przebojami radiowymi. Są to: wspomniane już "Amnezja" i "Skazani", a także "To nie jest kraj moich snów" z rewelacyjnym refrenem i bujającą gitarą w tle. Potencjał mają również balladowa "Kiedy ucichną działa już" i "Karinga". Chłopaki w udowodnili na najnowszej płycie, że w dalszym ciągu mają dryg do tworzenia melodii i refrenów, które po pierwszym usłyszeniu ciężko wyeksmitować z głowy. Można niby postawić zarzut, że postęp muzyczny zespołu jest od wielu lat właściwie żaden, ale po co? Kult jaki jest, każdy widzi, i chyba nie ma sensu oczekiwać, że zespół nas jeszcze czymkolwiek zaskoczy. Tym bardziej, że największym badziewiem na płycie jest "Nie mamy szans" - jedyny moment, w którym zespół sili się na zabrzmienie w nieco inny, mniej standardowy niż zwykle sposób.

Niestety, sporo jest też tutaj niepotrzebnych piosenek - całość trwa przeszło godzinę i pod koniec zaczyna nużyć. Dramaturgia w pewnym momencie totalnie siada i gdyby zespół podszedł do materiału bardziej selektywnie i wywalił 5-6 numerów - "hurra!" nie tylko niczego by nie straciła, ale wręcz dużo zyskała.


Podobno wydawca Kultu, Sławek Pietrzak, straszył [motywował?] zespół podczas sesji nagraniowej mówiąc, że jak trzecią słabą płytę z rzędu nagrają, to koniec. "hurra!" słaba nie jest. Jest poprawna. Powiedzmy sobie jednak szczerze - nawet, gdyby płyta okazała się takim samym klocem skręconym, jakim był "Poligono Industrial", żaden "koniec" Kultu by nie spotkał. Bo zespół Staszewskiego zawsze sprzeda się w kosmicznym, jak na warunki naszego rynku muzycznego, nakładzie*, a na koncerty jeszcze przez wiele lat walić będą kolejne pokolenia uczniów i studentów ortodoksyjnie Kazika wielbiących niezależnie od poziomu materiału, jaki nagrywa. Kredyt zaufania, jakim Kult dawno temu został obdarzony, wydaje się być niewyczerpany. Ale mnie nie pytajcie, czy to dobrze, czy źle.

___________________
* "hurra!" jeszcze przed premierą zdobyła status złotej płyty.

PS: Grupa13 zrobiła niegłupi teledysk do singlowej "Marysi". Znaczy, mądry to on może nie jest, jest za to całkiem zabawny:



PS2: Autorem koncertowych zdjęć zespołu wykorzystanych w tym wpisie jest Rafał Nowakowski, a pożyczyłem je sobie z oficjalnej strony zespołu.

PS3: W pierwszym wpisie na tym blogu zapomniałem podziękować największemu specowi od HMTL-a w caaałej wsi - Gziesowi Wońskiemu, bez którego ta strona nie wyglądałaby tak, jak wygląda. Chciałbym więc nadrobić to karygodne niedopatrzenie i serdecznie podziękować Grzegorzowi tym oto gifem z Jessy Albą.

2009/10/04

Niekonwencjonalny oldskul



Oj, jak na współczesne sci-fi, niezwykły to film. Formalnie ekscentryczny, skromny budżetowo i jednocześnie świetnie zrealizowany. I przede wszystkim świetnie napisany. A jednocześnie mocno nawiązujący do klasyki. Mili Państwo - czapki z głów, bo czegoś takiego, jak "Dystrykt 9", jeszcze nie widzieliście.


A było to tak: razu pewnego nad Johannesburgiem zawisło coś dużego i metalowego, ani trochę nieprzypominającego żadnej z dużych, metalowych rzeczy zbudowanych przez człowieka. Zawisło i... już. Tak sobie wisiało. Ludzie postanowili więc zbadać sprawę. Jak się można było spodziewać - tajemniczy obiekt okazał się być pojazdem o proweniencji pozaziemskiej, w środku którego siedziało półtora miliona kosmitów. Istot uwięzionych na obcej planecie i zdanych na łaskę prawdopodobnie jednej z mniej sympatycznych ras w tej galaktyce i jej okolicach - no, generalnie rzecz ujmując, w ciemnej dupie się znaleźli ci nasi kosmici. Akcja filmu rozgrywa się kilkadziesiąt lat po wyeksmitowaniu obcych [potocznie zwanych "Krewetkami"] z ich statku i umieszczeniu ich w specjalnym getcie w stolicy RPA - czyli właśnie w tytułowym Dystrykcie.

Błyskotliwe, nie? Oryginalny jest nie tylko scenariusz, ale i sposób, w jaki film został zrealizowany. Jest to bowiem swoisty mix gatunków - reżyser, debiutant Neill Blomkamp, płynnie przechodzi od paradokumentu do dramatu, z dramatu w pełne wybuchów kino akcji. A wszystko to polane jest ostrym sosem twardego science fiction. Tak, Mili Państwo - właśnie twardego, bo "Dystrykt 9" to nie kolejny mdły, ugrzeczniony, naszpikowany bezsensownymi i niczym nieuzasadnionymi efektami produkcyjniak dla nastolatków. To poważna, przemyślana od początku do końca, staroszkolna fantastyka. Podobno Blomkamp dostał od producenta filmu, Petera Jacksona [tak, tego Petera Jacksona], całkowicie wolną rękę ["masz tu 30 milionów i zrób z nimi, co chcesz"] - i to widać. Reżyser, nawiązuje do klasycznych sci-fi i, za przeproszeniem, nie pierdoli się z widzem. Tam, gdzie trzeba, film jest brutalny do obrzydliwości i się nad nami zwyczajnie znęca. Reżyser potrafi również mocno trzymać widza w napięciu, a część scen niesie ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny. I kiedy łapiemy się na tym, której rasie tak naprawdę tu kibicujemy, a która to ci źli - zdajemy sobie sprawę z tego, że świat przedstawiony zdążyliśmy już kupić w całości i film Blomkampa oglądamy niczym oparty na faktach reportaż.

No właśnie - w realia "Dystryktu" wsiąkamy na całego już w pierwszych minutach filmu. Pomaga w tym roztrzęsiona kamera z ręki, nadająca filmowi Blomkampa dokumentalnego sznytu. Pomaga solidnie zarysowane tło - kontekst społeczno-polityczny przemyślany został od początku do końca. W niczym nie przeszkadzają również same Krewetki - są to absolutnie pełnoprawni bohaterowie. Bezbłędnie wypadają interakcje kosmitów między sobą, a także ze środowiskiem i ludźmi - autochtonami, służbami porządkowymi, no i z głównym bohaterem, Wikusem. Ludzie od efektów specjalnych zrobili rzecz niezwykłą - za śmieszne, jak na warunki Hollywoodu, pieniądze, stworzyli istoty o wyglądzie wyjątkowo nieludzkim, które traktujemy niczym ludzkich aktorów.

A właśnie, wspomniałem wyżej o Wikusie. Nasz bohater, przez pryzmat którego obserwujemy świat "Dystryktu", to nie umięśniony heros z karabinem, ani nawet nie młody idealista walczący o równouprawnienie i lepsze warunki bytowe kosmitów. Wikus to oślizgły [nie tylko w przenośni] typek, korporacyjna gnida, cyniczny karierowicz i tchórz - no, antybohater, jak się patrzy. Co więcej, faceta koncertowo zagrał debiutant bez wykształcenia aktorskiego - brawo!

Niewiele można "Dystryktowi" zarzucić. Można się przyczepić do kilku nieco naiwnych rozwiązań, naciągnięć, niekonsekwencji i nielogiczności fabularnych, jest tu też parę niepotrzebnych momentów, nieco zawodzi sama końcówka. Ale co z tego? Idźcie na "Dystrykt 9", bo to jeden z najoryginalniejszych hollywoodzkich obrazów ostatnich lat i zdecydowanie najlepsze science-fiction od czasu "Ludzkich dzieci" Cuarona. Pozwolę sobie się powtórzyć - czegoś takiego po prostu jeszcze nie widzieliście!





PS: A ja już czekam na sequel, ewentualnie jakieś rozwinięcie tematu w komiksach czy grach, bo potencjał blomkampowskiego uniwersum wykorzystany został w "Dystrykcie 9" jedynie w małej części.

PS2: Polecam zapoznać się z krótkometrażowym filmem Blomkampa "Alive in Joburg", którego "Dystrykt 9" jest rozwinięciem. Obejrzeć go możecie o, tu.

Można zaczynać!

Dobry wieczór. 

W tym miejscu powinna się chyba znaleźć jakaś notka powitalna. Wstęp, czy coś takiego. Niestety, kompletnie nie mam na taki wpis pomysłu. Zacznę więc banalnie.

Nazywam się Bartek, jutro skończę 22 lata. Lubię wiele rzeczy, wielu nie lubię. Pisać tu będę i o jednych, i o drugich. Ale i o innych rzeczach też.

Założyłem tego bloga dla siebie. Mam nadzieję, że zmusi mnie on do regularnego pisania, spodziewajcie się tu więc wpisów co kilka dni. No, przynajmniej  przez kilka najbliższych tygodni, bo cholera wie, czy potem mi się nie znudzi.

Mam też nadzieję, że ktoś będzie tego bloga czytał. Bo chyba najlepszą motywacją będzie dla mnie spojrzenie na listę obserwujących Kulturę leMura. Wszak stare chińskie przysłowie mówi: od martwych blogów gorsze są tylko te, których nikt nie czyta.