2009/10/31

Andrzej listy pisze

Ktoś to czyta - i to nie tylko znajomi i rodzina! Ludzie [no dobra, tak naprawdę to jeden człowiek] opiniują, reagują, tupią, krzyczą, listy piszą! I choć póki co autorami listów nie są niestety śliczne, nastoletnie nimfomanki, to i tak nie jest źle. Tydzień temu bowiem napisał do mnie w sprawie tego bloga Mój Ulubiony Polski Blogger.



Dokładnie tydzień temu dostałem list. Bardzo poważny list, taki przez duże "L". List dotyczący tekstu, który, jak niektórzy z Państwa zauważyli, zniknął stąd na początku tego tygodnia. Rzeczonego maila napisał był bohater usuniętej notki, a szło to tak:

Dzień dobry
wpis na twoim blogu z 20 października 2009 zasmucił mnie, bo zamiast dyskusji intelektualnej zawiera obelgi, obraża mnie i moje dobra osobiste - godność i wizerunek (Art. 23 kodeksu cywilnego).
Oczywiście każdy ma prawo wyrażać i mieć swoje poglądy, jako konserwatywny liberał oczywiście bronię wolności słowa. Ale mam wrażenie, że zamiast polemizować z moimi poglądami intelektualnie, stosujesz agresję, próby ośmieszenia, obelgi i obrażanie. Forma agresji nie ma już nic wspólnego z wolnością, bo narusza moje dobra osobiste.
http://kulturalemura.blogspot.com/2009/10/z-pamietniczka-andrzeja-budy.html
Dlatego zgodnie z Art. 24 kc żądam jego usunięcia w ciągu 3 dni od daty tej wiadomości i zaprzestania naruszenia moich dóbr osobistych. Bo w przeciwnym razie skieruję do Sądu Okręgowego w Warszawie sprawę o naruszenie dóbr osobistych z żądaniem zadośćuczynienia - tak jak zrobiłem to w identycznym przypadku z COOL KIDS OF DEATH:
http://muzyka.onet.pl/0,1969930,newsy.html
Pozdrawiam
Andrzej Buda

Po konsultacjach z osobami zorientowanymi w kodeksie prawa cywilnego zdecydowanie lepiej ode mnie, postanowiłem tekst "Z pamiętniczka Andrzeja Budy" usunąć. Mimo, że do teraz nie jestem pewien, czy sam zainteresowany miałby podstawy do skierowania sprawy pod sąd, wszak żaden z moich ataków [momentami wulgarnych, przyznaję] nie dotyczył samej jego osoby, a li tylko jego poglądów. Niemniej - możliwe, że mogłem złamać prawo wklejając bez pozwolenia jego zdjęcia. Mogło też zostać przekroczone prawo cytatu. Tak czy siak - nie warto się kopać z koniem, jak mówi przysłowie.

Bądźcie jednak Państwo pewni, że monsieur Buda pojawi się na tym blogu jeszcze nieraz. Zapraszam też niezmiennie na jego blogaska. Od razu jednak przestrzegam, że komentować jego wywodów chyba nie warto. Jak przystało na prawdziwego "obrońcę wolności słowa" - Budzie zdarza się kasować nieprzychylne komentarze. Skutecznie i bohatersko broni on własną piersią Orła Białego przed wydymaniem.


Aj waj!

2009/10/18

Jak ze ślepym o kolorach



W czwartek, 22 października, na Chłodnej 25 w Warszawie, gazeta "Metro" zorganizuje Debatę. W samo południe. Debatę o piractwie, zainspirowaną tą całą sytuacją z kradzieżą nowej płyty Kultu, a także głośną reakcją Kazika na ten incydent. Na początku to się nawet ucieszyłem, że wreszcie media próbują problem piractwa poruszyć na poważnie. Ale radość stała się jakby mniejsza, kiedy wczytałem się w szczegóły organizacyjne.

Na temat wspomnianej wyżej reakcji Kazika powiedziano chyba już wszystko, choćby tutaj. Pozwolę więc sobie akurat w tej kwestii niczego nie dodawać, zwrócę natomiast Państwa uwagę na kilka istotnych szczegółów dotyczących czwartkowej Debaty. Po pierwsze: "Metro", odnosząc się do faktu przedpremierowego wrzucenia w sieć nowej płyty Kultu, wyraźnie opowiada się po jednej ze stron, nie zwracając uwagi na kilka delikatnych niuansów. Pisząc na przykład tak:

Nawet najwierniejsi fani artysty ją ściągnęli, a potem się tym publicznie chwalili

dziennikarze nie zauważają, że akurat najwierniejsi fani Kultu, choćby ci zgromadzeni na oficjalnym forum internetowym zespołu, i tak by płytę "hurra!" kupili, niezależnie od faktu wcześniejszego jej zassania. Niedostrzeganie takich "detali" świadczy w najlepszym wypadku o braku głębszej refleksji i rzetelności, a także o czarno-białym widzeniu świata.

Po drugie, organizatorzy informują, że:

Udział w debacie zaplanowanej na 22 października potwierdzili m.in. Kazik, Muniek, LUC, Jarosław Lipszyc z ruchu creative commons.

I w tym miejscu opadają ręce, bo jeśli na Debatę zapraszamy trójkę artystów, którzy do ściągania mają mniej lub bardziej radykalne, ale jednak podobne podejście [czy wiesz że... Muniek nigdy nie ściągnął żadnej płyty?], to z kim tu debatować? I o czym? Jeśli na Chłodnej 25 nie zjawi się żaden inny, oprócz trzech wymienionych, artysta, to cała nadzieja w tym, że dopisze publiczność. A także w tym, że wydarzenie będzie miało rozsądnego i bezstronnego prowadzącego.

Zaproszenie tylko tych trzech artystów byłoby katastrofalne choćby dla rzetelności Debaty - katastrofalne, bo sprzedałoby jej uczestnikom fałszywy obraz pokazujący, że środowisko muzyczne jak jeden mąż radykalnie sprzeciwia się ściąganiu muzyki z internetu. A tak nie jest, czego dowodem mogą być na przykład wywiady: z Nergalem [nomen omen też z "Metra"], Tymonem Tymańskim, a także wypowiedzi O.S.T.R.-a, który na którymś z ostatnich koncertów miał powiedzieć publiczności, że zamiast kupować jego następną płytę, lepiej jest wpłacić te kilkadziesiąt złotych na jakiś dom dziecka [pomińmy na moment dosyć wyraźne dziury logiczne tej wypowiedzi, a także leciuteńki aromat demagogii ;)].

Ponadto byłoby miło, gdyby organizatorzy pomyśleli nad zaproszeniem nie tylko przedstawicieli branży muzycznej, ale też filmowej czy literackiej. Bo przecież Debata ma dotyczyć nie tylko piractwa muzycznego, co sugeruje już sam jej opis:

Zapraszam [...] na debatę o ściąganiu muzyki i plików z Internetu.

Ściąganie muzyki i filmów z sieci bez zgody autorów [...]

Przydałby się więc jakiś pisarz, czy też na przykład właściciel wydawnictwa komiksowego - bo przecież są oni okradani na skalę masową przez "empikowych śmierdzieli", którzy nigdy niczego nie kupią, a konsumują na potęgę. Nie zaszkodziłby też reżyser / producent filmowy, bo przecież polskie filmy są przez internautów cięte na kawałeczki i wrzucane w sieć tak często, że z większą częścią filmografii takiego Marka Koterskiego można się zapoznać nie wychodząc z YouTube'a.

Niemniej - na Debacie prawdopodobnie się zjawię. Choć nie wiem, czy będę miał odwagę odezwać się podczas spotkania, którego mocno i bezrefleksyjnie utwierdzeni w swoich poglądach goście będą sobie wzajemnie spijali z dzióbków. Bo jak powiem, że zdarza mi się ściągnąć płytę z rapida na kilka przesłuchań, żeby zdecydować, czy kupuję, czy nie, to mnie tam chyba ukrzyżują.

Idzie ktoś jeszcze? No, dawajcie! :)

2009/10/13

Weź nie pierdol - to mnie nudzi, czyli dlaczego nikt nie ciupcia w Suwałkach

Gazeta poinformowała, że warszawska spółka SharQ uruchomiła witrynę pod jakże misternym tytułem I Just Made Love. Strona ta, opierając się na Google Maps, pozwala na zaznaczenie na mapie świata miejsca, w którym właśnie się kochaliśmy. Możemy nawet sprecyzować, jakie pozycje uskutecznialiśmy!

Witryna IJML jest oblegana, o czym świadczy pojawiający się co chwilę komunikat: Server overloaded, too many people are making love right now. W ciągu paru dni mapa świata [nie tylko Polski - SharQ od razu przygotowała siedem wersji językowych strony, symbolizowanych przez siedem ikonek stringów z barwami narodowymi różnych krajów] dosyć szybko zapełniła się różowo-błękitnymi pinezkami. Dzięki temu możemy dowiedzieć się na przykład, że wczoraj ktoś kochał się na jeźdźca w okolicach Wągrowca, a ludność powiatu suwalskiego jest w tych sprawach raczej oziębła [określenie polski biegun zimna jest, jak widać, nieprzypadkowe]. Internet nie tylko zabiera nam dziś większość wolnego czasu, ale i z butami wkracza w naszą intymność. Sam wkracza? Nie, to my mu na to pozwalamy.

Dosyć zabawny wydaje mi się tak zwany człowiek nowoczesny, który, jeśli się mu bliżej przyjrzeć, jest niczym więcej, jak tylko ćpunem przywiązanym do komputera i komórki przez 24 godziny na dobę, nawet podczas snu. Ten groteskowy model życia, który każe nam z klejącymi powiekami włączyć komputer od razu po przebudzeniu, jeszcze zanim zdążymy zrobić cokolwiek innego. Śniadania nie zjedliśmy, ale już wiemy, czy nikt przez noc nie skomentował naszych zdjęć w serwisie społecznościowym, notki na blogu, a także czy nikt nie próbuje polemizować z naszą wypowiedzią napisaną na forum internetowym poprzedniego wieczoru. Kiedy już wyjdziemy z domu, możemy SMS-em na Twitterze zdać relację z podróży autobusem. Na komputerze w pracy włączamy sobie ulubioną muzykę, a nasi znajomi widzą na last.fm, czego słuchamy. Tuż przed wyjściem z pracy zaznaczamy na różowo nasze biuro jako miejsce, w którym przed chwilą puknęliśmy na xero koleżankę z sąsiedniego boksu, a wieczorem idziemy na imprezę, podczas której robimy kompromitujące zdjęcia koledze, który zaliczył zwałę jakoś niedługo po dobranocce. Następnego ranka bez większej żenady wrzucamy te zdjęcia na fotoblogi, flickry i inne Nasze-Klasy, a film z ledwo mówiącą, chwiejącą się kumpelą kumpeli trafia bez jej wiedzy na YouTube'a i w pierwszym tygodniu wyświetlania zalicza 10 tysięcy obejrzeń.

Jak już napisałem - nie przeraża mnie to, a raczej bawi. Przeraża mnie coś innego. Mógłbym teraz zrobić coś kreatywnego: przeczytać dobrą książkę, ciekawy artykuł, nadrobić filmowe zaległości i zobaczyć w końcu "Powrót do Garden State", spotkać się z dawno niewidzianą znajomą, pouczyć się do warunku, czy też zacząć wreszcie pisać pracę licencjacką. A ja co? Siedzę i gapię się na mapę świata.

O, ktoś się właśnie bzykał pod Piasecznem!

2009/10/12

Tina

Z lemurowych poleceń kulturalnych: dziś zupełnie przypadkowo trafiłem w radiu na premierę singla z nadchodzącej solówki Muńka Staszczyka. Za warstwę muzyczną albumu odpowiadać będzie Janek Benedek, który grał w T.Love w czasach "Pocisku Miłości" i "Kinga" - jednej z dwóch [obok "Prymitywu"] moim zdaniem najlepszych płyt w dyskografii muńkowego zespołu. I tę benedkową gitarę w rzeczonym singlu słychać, cholera, nad wyraz wyraźnie. Zresztą, posłuchajcie Państwo sami:



Fani późniejszych dokonań T. Love pewnie nie zrozumieją moich zachwytów nad tym prostym numerem, ale co ja na to poradzę, że cholernie podchodzi mi piosenka, która brzmi jak hybryda "Sarah", "Stanów" i "Kinga"? :) To jest po prostu sympatyczny numer w starym, dobrym, staszczykowym stylu, a ja od Muńka niczego ponad to nie oczekuję.

A wokal Zygmunta od jakichś dwudziestu lat brzmi dokładnie tak samo - niesamowite :)

2009/10/06

Chcę zakolidować...

Afro Kolektyw to najlepszy polski zespół, a ich ostatnia płyta, "Połącz kropki", to najlepszy polski album zeszłego roku.

Jeśli się, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, z powyższym zdaniem nie zgadzasz, to z przykrością muszę stwierdzić, iż Twoja Stara czesze Wodeckiego. Tym niemniej, polecam obadać najnowszy teledysk grupy - do numeru "Mężczyźni są odrażająco brudni i źli". Bo nie dość, że piosenka świetna, to jeszcze do tego klip udany:



Swoją drogą - nie wiedziałem, że słowo fallus [jakże wulgarne!] trzeba na potrzeby telewizji wygłuszać.

Tu już nic się więcej nie stanie




Niczego dobrego się po tej płycie nie spodziewałem. Kult to od 11 lat, czyli od momentu wydania głośnego "Ostatecznego Krachu Systemu Korporacji", dwa fatalne longpleje i kilka zupełnie zbędnych singli i maxisingli. No i, oddać trzeba, setki rewelacyjnych koncertów - pod tym względem zespół raczej nie zawodzi i grupa regularnie pozwala sobie na grubo ponaddwugodzinne widowiska. Na miejscu Kazika i ekipy doszedłbym do dość oczywistych wniosków - jeśli na żywo wychodzi, a w studiu już niekoniecznie, to może dać sobie w ogóle spokój z wymyślaniem nowego materiału? Publiczność to i tak banda Mamoniów, te same kawałki grane od prawie 30 lat jej nie przeszkadzają [a wręcz przeciwnie], więc nie byłoby problemu. Zespół jednak do studia wszedł po raz kolejny. I nagrał album, i nazwał go "hurra!". Ale czy jest się z czego cieszyć?

Głównym problemem "hurry!" są teksty. Tak nijakie, rozmyte i kiepsko napisane, że ta teza o artyście sytym postawiona przez Kazika dekadę temu w "Las Maquinas de la Muerte" okazuje się być, cholera, prawdziwa. Liryki Staszewskiego przypominają od dłuższego czasu herbatę parzoną po raz setny z tych samych fusów. Bo pół biedy, że Kazik po raz milionowy porusza te same tematy [religia, polityka, religia, wojny, no i jeszcze religia] - są wszak tacy, którzy przez całe życie piszą tylko o chlaniu wódy i tanich dziwkach, i wszystkim się podoba. Gorzej, że teksty Kazika na każdej kolejnej płycie to jakieś przykre kuriozum, z reguły wtórne, kiepsko napisane i ciągnięte w nieskończoność [chlubnym wyjątkiem była wydana trzy lata temu "Płyta" Buldoga]. A po ostatnim wersie słuchacz, o ile w międzyczasie nie zasnął, zadaje sobie takie pytanie.

Za przykład weźmy sobie "Jutro wszystko zmieni się" - kolejne zwrotki ciągną się i ciągną, żeby na koniec dojść do jakże oryginalnego wniosku, że to źle, że ludzie prowadzą ze sobą wojny, a politycy to szeroko pojęta banda chuja. Numer się kończy, a wszyscy ci, którzy choć fragmentarycznie wcześniejszą twórczość Staszewskiego znają, konstatują, że dawny Kazik został chyba porwany i podmieniony przez jakichś złych ufoludów. Dawny Kazik, czyli ten, który nie bał się poruszać tematów trudnych ["Komuna mentalna"], który w swoich tekstach potrafił mocno skupić się na konkrecie ["Muj wydafca"], a nie tylko nieśmiało wokół konkretu krążyć. Ten Staszewski, który potrafił mocno kąsać ["Patrz"] i celnie pointować ["Bliskie spotkania 3 stopnia"].

Żeby nie było - jest na "hurrze!" kilka wyraźnie wybijających się tekstów. Zdecydowanie najlepsi na płycie są "Skazani", opowiadający o małżeństwie, które dotarło do momentu, kiedy to już nie warto się rozstawać, ale i życie ze sobą większego sensu nie ma. Męczą się więc nasi małżonkowie w związku ciągniętym na siłę, wyrzucając sobie wzajemnie dawne błędy, uchybienia i niedopatrzenia. Tkwią z przymusu w pułapce, w którą sami, dobrowolnie, weszli wiele lat temu. Bardzo mocna, gorzka rzecz, ciekawie zresztą korespondująca z okładką płyty [choć to chyba akurat przypadek].

Bronią się ponadto "Amnezja" [czujna publicystyka dotycząca bezmyślnego sentymentu Polaków do poprzedniego ustroju] oraz przewrotna "Maria ma syna". Duszno i ponuro jest w "Kiedy ucichną działa już". "Idiota stąd" specjalnie odkrywczy nie jest, ale podoba mi się rozpoczynająca go fraza o "kutasie na prąd". I to właściwie tyle. Przez resztę płyty słuchać musimy wałkowanych już wielokrotnie banałów i jasnogórskich potworków w rodzaju: "Nie chcę iść do łazienki bez ręki" czy "Politycy z potylicy i wojskowi z zagranicy".


Album w pewnym stopniu ratuje strona muzyczna - Kult od lat nie miał tak dobrych kompozycji. Moim zdaniem co najmniej trzy numery z "hurry!" mogą stać się przebojami radiowymi. Są to: wspomniane już "Amnezja" i "Skazani", a także "To nie jest kraj moich snów" z rewelacyjnym refrenem i bujającą gitarą w tle. Potencjał mają również balladowa "Kiedy ucichną działa już" i "Karinga". Chłopaki w udowodnili na najnowszej płycie, że w dalszym ciągu mają dryg do tworzenia melodii i refrenów, które po pierwszym usłyszeniu ciężko wyeksmitować z głowy. Można niby postawić zarzut, że postęp muzyczny zespołu jest od wielu lat właściwie żaden, ale po co? Kult jaki jest, każdy widzi, i chyba nie ma sensu oczekiwać, że zespół nas jeszcze czymkolwiek zaskoczy. Tym bardziej, że największym badziewiem na płycie jest "Nie mamy szans" - jedyny moment, w którym zespół sili się na zabrzmienie w nieco inny, mniej standardowy niż zwykle sposób.

Niestety, sporo jest też tutaj niepotrzebnych piosenek - całość trwa przeszło godzinę i pod koniec zaczyna nużyć. Dramaturgia w pewnym momencie totalnie siada i gdyby zespół podszedł do materiału bardziej selektywnie i wywalił 5-6 numerów - "hurra!" nie tylko niczego by nie straciła, ale wręcz dużo zyskała.


Podobno wydawca Kultu, Sławek Pietrzak, straszył [motywował?] zespół podczas sesji nagraniowej mówiąc, że jak trzecią słabą płytę z rzędu nagrają, to koniec. "hurra!" słaba nie jest. Jest poprawna. Powiedzmy sobie jednak szczerze - nawet, gdyby płyta okazała się takim samym klocem skręconym, jakim był "Poligono Industrial", żaden "koniec" Kultu by nie spotkał. Bo zespół Staszewskiego zawsze sprzeda się w kosmicznym, jak na warunki naszego rynku muzycznego, nakładzie*, a na koncerty jeszcze przez wiele lat walić będą kolejne pokolenia uczniów i studentów ortodoksyjnie Kazika wielbiących niezależnie od poziomu materiału, jaki nagrywa. Kredyt zaufania, jakim Kult dawno temu został obdarzony, wydaje się być niewyczerpany. Ale mnie nie pytajcie, czy to dobrze, czy źle.

___________________
* "hurra!" jeszcze przed premierą zdobyła status złotej płyty.

PS: Grupa13 zrobiła niegłupi teledysk do singlowej "Marysi". Znaczy, mądry to on może nie jest, jest za to całkiem zabawny:



PS2: Autorem koncertowych zdjęć zespołu wykorzystanych w tym wpisie jest Rafał Nowakowski, a pożyczyłem je sobie z oficjalnej strony zespołu.

PS3: W pierwszym wpisie na tym blogu zapomniałem podziękować największemu specowi od HMTL-a w caaałej wsi - Gziesowi Wońskiemu, bez którego ta strona nie wyglądałaby tak, jak wygląda. Chciałbym więc nadrobić to karygodne niedopatrzenie i serdecznie podziękować Grzegorzowi tym oto gifem z Jessy Albą.

2009/10/04

Niekonwencjonalny oldskul



Oj, jak na współczesne sci-fi, niezwykły to film. Formalnie ekscentryczny, skromny budżetowo i jednocześnie świetnie zrealizowany. I przede wszystkim świetnie napisany. A jednocześnie mocno nawiązujący do klasyki. Mili Państwo - czapki z głów, bo czegoś takiego, jak "Dystrykt 9", jeszcze nie widzieliście.


A było to tak: razu pewnego nad Johannesburgiem zawisło coś dużego i metalowego, ani trochę nieprzypominającego żadnej z dużych, metalowych rzeczy zbudowanych przez człowieka. Zawisło i... już. Tak sobie wisiało. Ludzie postanowili więc zbadać sprawę. Jak się można było spodziewać - tajemniczy obiekt okazał się być pojazdem o proweniencji pozaziemskiej, w środku którego siedziało półtora miliona kosmitów. Istot uwięzionych na obcej planecie i zdanych na łaskę prawdopodobnie jednej z mniej sympatycznych ras w tej galaktyce i jej okolicach - no, generalnie rzecz ujmując, w ciemnej dupie się znaleźli ci nasi kosmici. Akcja filmu rozgrywa się kilkadziesiąt lat po wyeksmitowaniu obcych [potocznie zwanych "Krewetkami"] z ich statku i umieszczeniu ich w specjalnym getcie w stolicy RPA - czyli właśnie w tytułowym Dystrykcie.

Błyskotliwe, nie? Oryginalny jest nie tylko scenariusz, ale i sposób, w jaki film został zrealizowany. Jest to bowiem swoisty mix gatunków - reżyser, debiutant Neill Blomkamp, płynnie przechodzi od paradokumentu do dramatu, z dramatu w pełne wybuchów kino akcji. A wszystko to polane jest ostrym sosem twardego science fiction. Tak, Mili Państwo - właśnie twardego, bo "Dystrykt 9" to nie kolejny mdły, ugrzeczniony, naszpikowany bezsensownymi i niczym nieuzasadnionymi efektami produkcyjniak dla nastolatków. To poważna, przemyślana od początku do końca, staroszkolna fantastyka. Podobno Blomkamp dostał od producenta filmu, Petera Jacksona [tak, tego Petera Jacksona], całkowicie wolną rękę ["masz tu 30 milionów i zrób z nimi, co chcesz"] - i to widać. Reżyser, nawiązuje do klasycznych sci-fi i, za przeproszeniem, nie pierdoli się z widzem. Tam, gdzie trzeba, film jest brutalny do obrzydliwości i się nad nami zwyczajnie znęca. Reżyser potrafi również mocno trzymać widza w napięciu, a część scen niesie ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny. I kiedy łapiemy się na tym, której rasie tak naprawdę tu kibicujemy, a która to ci źli - zdajemy sobie sprawę z tego, że świat przedstawiony zdążyliśmy już kupić w całości i film Blomkampa oglądamy niczym oparty na faktach reportaż.

No właśnie - w realia "Dystryktu" wsiąkamy na całego już w pierwszych minutach filmu. Pomaga w tym roztrzęsiona kamera z ręki, nadająca filmowi Blomkampa dokumentalnego sznytu. Pomaga solidnie zarysowane tło - kontekst społeczno-polityczny przemyślany został od początku do końca. W niczym nie przeszkadzają również same Krewetki - są to absolutnie pełnoprawni bohaterowie. Bezbłędnie wypadają interakcje kosmitów między sobą, a także ze środowiskiem i ludźmi - autochtonami, służbami porządkowymi, no i z głównym bohaterem, Wikusem. Ludzie od efektów specjalnych zrobili rzecz niezwykłą - za śmieszne, jak na warunki Hollywoodu, pieniądze, stworzyli istoty o wyglądzie wyjątkowo nieludzkim, które traktujemy niczym ludzkich aktorów.

A właśnie, wspomniałem wyżej o Wikusie. Nasz bohater, przez pryzmat którego obserwujemy świat "Dystryktu", to nie umięśniony heros z karabinem, ani nawet nie młody idealista walczący o równouprawnienie i lepsze warunki bytowe kosmitów. Wikus to oślizgły [nie tylko w przenośni] typek, korporacyjna gnida, cyniczny karierowicz i tchórz - no, antybohater, jak się patrzy. Co więcej, faceta koncertowo zagrał debiutant bez wykształcenia aktorskiego - brawo!

Niewiele można "Dystryktowi" zarzucić. Można się przyczepić do kilku nieco naiwnych rozwiązań, naciągnięć, niekonsekwencji i nielogiczności fabularnych, jest tu też parę niepotrzebnych momentów, nieco zawodzi sama końcówka. Ale co z tego? Idźcie na "Dystrykt 9", bo to jeden z najoryginalniejszych hollywoodzkich obrazów ostatnich lat i zdecydowanie najlepsze science-fiction od czasu "Ludzkich dzieci" Cuarona. Pozwolę sobie się powtórzyć - czegoś takiego po prostu jeszcze nie widzieliście!





PS: A ja już czekam na sequel, ewentualnie jakieś rozwinięcie tematu w komiksach czy grach, bo potencjał blomkampowskiego uniwersum wykorzystany został w "Dystrykcie 9" jedynie w małej części.

PS2: Polecam zapoznać się z krótkometrażowym filmem Blomkampa "Alive in Joburg", którego "Dystrykt 9" jest rozwinięciem. Obejrzeć go możecie o, tu.

Można zaczynać!

Dobry wieczór. 

W tym miejscu powinna się chyba znaleźć jakaś notka powitalna. Wstęp, czy coś takiego. Niestety, kompletnie nie mam na taki wpis pomysłu. Zacznę więc banalnie.

Nazywam się Bartek, jutro skończę 22 lata. Lubię wiele rzeczy, wielu nie lubię. Pisać tu będę i o jednych, i o drugich. Ale i o innych rzeczach też.

Założyłem tego bloga dla siebie. Mam nadzieję, że zmusi mnie on do regularnego pisania, spodziewajcie się tu więc wpisów co kilka dni. No, przynajmniej  przez kilka najbliższych tygodni, bo cholera wie, czy potem mi się nie znudzi.

Mam też nadzieję, że ktoś będzie tego bloga czytał. Bo chyba najlepszą motywacją będzie dla mnie spojrzenie na listę obserwujących Kulturę leMura. Wszak stare chińskie przysłowie mówi: od martwych blogów gorsze są tylko te, których nikt nie czyta.