2011/10/05

Naczas o pedałach

Łukasz Naczas. I tyle wstępu.


Gdyby któryś z tegorocznych kandydatów do Sejmu miał być uosobieniem powiedzonka: nieważne, jak mówią, byleby tylko mówili, zostałby nim bez wątpienia Łukasz Naczas. Sprawca tego słynnego teledysku, bohater tego, kultowego już wywiadu i aktor w spotach takich, jak ten czy ten, to postać niezwykła. Twórca śmiałych tez dotyczących gospodarki (patrz: zalinkowany powyżej wywiad Roberta Mazurka), najbardziej muzykalny człon SLD, no i oczywiście największy znawca nowych mediów na zachód od Uralu. Tak. To właśnie Łukasz Naczas. Nr 1 w Koninie.


Naczas jest również właścicielem strony naczas.pl. Czego na niej nie ma! Oprócz pokaźnej galerii zdjęć z wakacji [polecam dział "Prasa o mnie - wycinki"] i niedziałającego jeszcze [a szkoda] działu "gadżety", nasz szpec od internetów umieścił na głównej stronie swój "avatar" - możemy go zapytać o wszystko - naczasobot na wszystko bowiem znajdzie jakąś odpowiedź.


Oczywiście naczasowy avatar natychmiast stał się niewinnym narzędziem służącym do strojenia sobie niewybrednych żartów. Prymitywna internetowa brać, miast poznać poszczególne punkty programu kandydata, wpisywać zaczęła: chuje, fiuty, kurwy, pizdy i inne takie. Ciekawiej się jednak robi, kiedy poeksperymentujemy ze słówkami: pedał i lesba. Co na takie dictum odpowie nam flashowy Łukasz?



No kaman, czy młody i otwarty zwolennik związków partnerskich, obyczajowy liberał, reprezentant centrolewicowej [?] partii, nie powinien uznać pedała i lesby za określenia obraźliwe dla jego potencjalnego elektoratu? Czy nie powinien zaprotestować, stanąć w obronie środowisk homoseksualnych? No, bo ktoś w tym SLD musiał tego pedała i lesbę zaprogramować tak, że naczasatar na dźwięk tych słów mądrzy się na temat równości obywateli bez względu na orientację seksualną.

Dziwna sprawa.

2011/02/26

In Smarzowski We Trust

Pamiętam, jak po gdyńskim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 2010 roku krytycy piali o odrodzeniu polskiego kina, o nowej fali twórców-zbawicieli rodzimego filmu. No i faktycznie- wtedy sytuacja wyglądała całkiem dobrze. "Rewers", "Wszystko co kocham" i "Dom zły" to rzeczywiście filmy znakomite, mogące konkurować z produkcjami zachodnimi. Patrząc jednak na nominacje do Orłów 2011 - optymizm nieco opada. Ale tylko nieco.

Przyznaję - do polskiego kina jestem bardzo mocno zrażony. Filmy powstałe u nas po roku 89' uważam za - za przeproszeniem - gęstą wydalinę z głęboko wetkniętymi kilkunastoma diamencikami. Niektóre są bardziej, inne mniej okazałe, wszystkie jednak solidnie otoczono bezlitośnie gęstą, śmierdzącą breją, która nazbierała się przez ponad 20 lat.

Co jest dla mnie dobre? Koterski, Kieślowski, wczesny Pasikowski ["wczesny", czyli w sumie tylko "Kroll" i "Psy"], "Dług", oba filmy Smarzowskiego, "Pogoda na jutro" i "Historie miłosne" Stuhra też zacne. Poza tym... Machulskiemu dobrze wyszły "Kilery", "Pitbulla" nie widziałem, ale serial był dobry, więc film pewnie też jest. O "Rewersie" i "Wszystko co kocham" już pisałem. No i to chyba będzie wszystko. Bida, panie, jak na 22 lata.


Powróćmy jednak do tegorocznych Orłów: nominacje AD 2011 [rozdanie nagród 7. marca] nie są tak mocne, jak te sprzed roku. No i opierają się na lekkiej ściemie, bo nominowane w najważniejszych kategoriach "Wszystko co kocham" to film, który światową premierę miał 1,5 roku temu... No, ale co tam. Ważne, że polskie kino ma na nadchodzący rok wcale niegłupie perspektywy.


Wczoraj premierę miał "Czarny czwartek" - nie widziałem go jeszcze, ale jeśli wierzyć doniesieniom prasy i znajomych - film Chmielewskiego i Krauzego [Antoniego, nie Krzysztofa!] uniknął grzechów nagminnie powtarzanych przez rodzime kino historyczne. Czyli: jest mocno, ale bez kiczu, wzruszająco, ale bez patetycznej koniobijki, a że całość realizacyjnie jest więcej, niż zadowalająca, to widać już po zajawce i teledysku. No i Pszoniak jako Gomułka... Lepszego castingu nie można sobie wymarzyć.


Drugim polskim filmem, na który czekam [polski film? CZEKAM? jeszcze dwa-trzy lata temu nie spodziewałbym się, że takie sformułowanie może wyleźć spod moich palców] jest "Jeż Jerzy", oparty na znanym komiksie Leśniaka i Skarżyckiego. Pełnometrażowa animacja to u nas rzadkość, a jeszcze większą rzadkością są udane pełnometrażowe animacje. A ostatnią udaną był chyba "Bolek i Lolek na dzikim zachodzie" sprzed ćwierć wieku.
Wzruszające przygody Jerzego, który musi się odnaleźć w polskiej [a ściślej rzecz ujmując: warszawskiej] rzeczywistości roku 2011 będziemy mogli śledzić dopiero za dwa tygodnie. Recenzenci już teraz pieją z zachwytów, a Maciej Maleńczuk w roli Lilki, dziwki o złotym sercu to ponoć lektura obowiązkowa. Póki co obejrzeć możemy teledysk z Sokołem, Ero i Witheouse'ami na bicie.

Ja jednak nie o tym chciałem, mili Państwo. Jest bowiem rzecz, na którą czekam szczególnie, a która znajduje się cały czas w fazie produkcji. Mowa tu o nowym filmie faceta, który jeszcze nie zawiódł - Wojtka Smarzowskiego. Autor znakomitych: "Wesela" i "Domu złego", udowodniwszy już, że groteska i zdolność obserwacji nie są mu obce, postanowił uciec trochę od sztandarowej dla siebie scenerii: chciwej, zarzyganej, śmierdzącej gównem i gorzałą Polski. Jego nowy projekt, "Róża z Mazur", zapowiada się na zupełnie inną opowieść. Również utopioną w polskości, ale w inny sposób.


Sam Smarzowski w materiałach z planu nazywa "Różę z Mazur" "filmem o miłości". Akcja rozgrywa się w Polsce lat 1945-46, retrospektywnie wracając do czasów Powstania Warszawskiego, w którym brał udział główny bohater [w tej roli Marcin Dorociński]. Mamy więc tu historię trudnego związku w niełatwych czasach, a także [to już moje spekulacje] próbę rozliczenia się ze skomplikowaną, brutalną przeszłością.
Niby projekt, jak każdy inny, czemu więc tak na niego czekam? Ano dlatego, że Smarzowski to fachura, kapitalny gawędziarz, który w dodatku jak nikt inny potrafi poruszać w kinie trudne historie. Od czasów pierwszych filmów Pasikowskiego nie widziałem w polskim kinie obrazów, w których narracja byłaby tak nowocześnie prowadzona. I w których aktorzy dobrani i kierowani są bezbłędnie. I dzięki których wreszcie niesamowity Marian Dziędziel pokazuje swój potencjał, jawiąc mi się co najmniej jako polski Dustin Hoffman.


Jeśli ktoś ma robić rozliczeniowe kino historyczne, to tylko Smarzowski. A nie jakieś tam Wajdy. I tylko jedna rzecz mnie niepokoi. Autorem scenariusza jest Michał Szczerbic, facet, który dziesięć lat temu wymodził skrypt, od którego osiwiał Pan Tadeusz.

Tym niemniej: I believe in Wojtek Smarzowski.

2011/02/08

A kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci...

Sensacja rewelacja! Wreszcie powstał w Polsce film, który przekracza granice wyobraźni, film, w którym wirtualny świat awatarów jest równie ważny, jak rzeczywista gra aktorów! Szokująca historia i genialne aktorstwo sprawiają, że jest to film tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Mili Państwo, na prawie miesiąc przed premierą chciałbym przedstawić "Salę samobójców"!


Poniżej macie Państwo trailer tej nadziei polskiego kina:



Czego tu nie ma! Akcja! Dramat! Animacja! Modeling 3D na poziomie światowym! Genialne aktorstwo! Rozrywka i ważka tematyka społeczna jednocześnie! Oryginalny scenariu... A, no właśnie.

Ten fantastyczny obraz, ten nasz celuloidowy towar eksportowy [Sundance padnie na kolana, czuję to w kościach!], wejść ma na ekrany polskich kin już na początku marca. A międzyczasie kolega Piotr wyczaił w czeluściach internetów taki oto trailer francuskiego obrazu sprzed roku - Black Heaven:



Dla porównania zamieszczam poniżej opisy obu filmów z portalu Filmweb:

Sala Samobójców:
Dominik to zwyczajny chłopak. [...] pewnego dnia jeden pocałunek zmienia wszystko. "Ona" zaczepia go w sieci. Jest intrygująca, niebezpieczna, przebiegła. Wprowadza go do "Sali samobójców", miejsca, z którego nie ma ucieczki. Dominik, w pułapce własnych uczuć, wplątany w śmiertelną intrygę, straci to, co w życiu najcenniejsze...

Black Heaven:
Młody chłopak poznaje fascynującą dziewczynę. Zaczynają prowadzić podwójne życie. W realu i grze komputerowej Black Hole. Długo oczekiwany drugi film Gillesa Marchanda to wciągający thriller, w którym rzeczywistość przeplata się z grą komputerową.

Wnioski pozostawiam Państwu, od siebie dodam tylko, że "Sala samobójców" finansowana była z kaski Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej.

PS: Kursywą zostały na początku niniejszej notki zaznaczone fragmenty przepisane z oficjalnych materiałów dystrybutora.