Pamiętam, jak po gdyńskim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w 2010 roku krytycy piali o odrodzeniu polskiego kina, o nowej fali twórców-zbawicieli rodzimego filmu. No i faktycznie- wtedy sytuacja wyglądała całkiem dobrze. "Rewers", "Wszystko co kocham" i "Dom zły" to rzeczywiście filmy znakomite, mogące konkurować z produkcjami zachodnimi. Patrząc jednak na nominacje do Orłów 2011 - optymizm nieco opada. Ale tylko nieco.
Przyznaję - do polskiego kina jestem bardzo mocno zrażony. Filmy powstałe u nas po roku 89' uważam za - za przeproszeniem - gęstą wydalinę z głęboko wetkniętymi kilkunastoma diamencikami. Niektóre są bardziej, inne mniej okazałe, wszystkie jednak solidnie otoczono bezlitośnie gęstą, śmierdzącą breją, która nazbierała się przez ponad 20 lat.
Co jest dla mnie dobre? Koterski, Kieślowski, wczesny Pasikowski ["wczesny", czyli w sumie tylko
"Kroll" i
"Psy"],
"Dług", oba filmy Smarzowskiego,
"Pogoda na jutro" i
"Historie miłosne" Stuhra też zacne. Poza tym... Machulskiemu dobrze wyszły
"Kilery",
"Pitbulla" nie widziałem, ale serial był dobry, więc film pewnie też jest. O
"Rewersie" i
"Wszystko co kocham" już pisałem. No i to chyba będzie wszystko. Bida, panie, jak na 22 lata.
Powróćmy jednak do tegorocznych Orłów: nominacje AD 2011 [rozdanie nagród 7. marca] nie są tak mocne, jak te sprzed roku. No i opierają się na lekkiej ściemie, bo nominowane w najważniejszych kategoriach
"Wszystko co kocham" to film, który światową premierę miał 1,5 roku temu... No, ale co tam. Ważne, że polskie kino ma na nadchodzący rok wcale niegłupie perspektywy.
Wczoraj premierę miał
"Czarny czwartek" - nie widziałem go jeszcze, ale jeśli wierzyć doniesieniom prasy i znajomych - film Chmielewskiego i Krauzego [Antoniego, nie Krzysztofa!] uniknął grzechów nagminnie powtarzanych przez rodzime kino historyczne. Czyli: jest mocno, ale bez kiczu, wzruszająco, ale bez patetycznej koniobijki, a że całość realizacyjnie jest więcej, niż zadowalająca, to widać już po
zajawce i
teledysku. No i Pszoniak jako Gomułka... Lepszego castingu nie można sobie wymarzyć.
Drugim polskim filmem, na który czekam [polski film?
CZEKAM? jeszcze dwa-trzy lata temu nie spodziewałbym się, że takie sformułowanie może wyleźć spod moich palców] jest
"Jeż Jerzy", oparty na znanym komiksie Leśniaka i Skarżyckiego. Pełnometrażowa animacja to u nas rzadkość, a jeszcze większą rzadkością są
udane pełnometrażowe animacje. A ostatnią udaną był chyba
"Bolek i Lolek na dzikim zachodzie" sprzed ćwierć wieku.
Wzruszające przygody Jerzego, który musi się odnaleźć w polskiej [a ściślej rzecz ujmując: warszawskiej] rzeczywistości roku 2011 będziemy mogli śledzić dopiero za dwa tygodnie. Recenzenci już teraz pieją z zachwytów, a Maciej Maleńczuk w roli
Lilki, dziwki o złotym sercu to ponoć lektura obowiązkowa. Póki co obejrzeć możemy
teledysk z Sokołem, Ero i Witheouse'ami na bicie.
Ja jednak nie o tym chciałem, mili Państwo. Jest bowiem rzecz, na którą czekam szczególnie, a która znajduje się cały czas w fazie produkcji. Mowa tu o nowym filmie faceta, który jeszcze nie zawiódł - Wojtka Smarzowskiego. Autor znakomitych:
"Wesela" i
"Domu złego", udowodniwszy już, że groteska i zdolność obserwacji nie są mu obce, postanowił uciec trochę od sztandarowej dla siebie scenerii: chciwej, zarzyganej, śmierdzącej gównem i gorzałą Polski. Jego nowy projekt,
"Róża z Mazur", zapowiada się na zupełnie inną opowieść. Również utopioną w polskości, ale w inny sposób.
Sam Smarzowski w
materiałach z planu nazywa
"Różę z Mazur" "filmem o miłości". Akcja rozgrywa się w Polsce lat 1945-46, retrospektywnie wracając do czasów Powstania Warszawskiego, w którym brał udział główny bohater [w tej roli Marcin Dorociński]. Mamy więc tu historię trudnego związku w niełatwych czasach, a także [to już moje spekulacje] próbę rozliczenia się ze skomplikowaną, brutalną przeszłością.
Niby projekt, jak każdy inny, czemu więc tak na niego czekam? Ano dlatego, że Smarzowski to fachura, kapitalny gawędziarz, który w dodatku jak nikt inny potrafi poruszać w kinie trudne historie. Od czasów pierwszych filmów Pasikowskiego nie widziałem w polskim kinie obrazów, w których narracja byłaby tak nowocześnie prowadzona. I w których aktorzy dobrani i kierowani są bezbłędnie. I dzięki których wreszcie niesamowity Marian Dziędziel pokazuje swój potencjał, jawiąc mi się co najmniej jako polski Dustin Hoffman.
Jeśli ktoś ma robić rozliczeniowe kino historyczne, to tylko Smarzowski. A nie jakieś tam Wajdy. I tylko jedna rzecz mnie niepokoi. Autorem scenariusza jest Michał Szczerbic, facet, który dziesięć lat temu wymodził skrypt, od którego osiwiał Pan Tadeusz.
Tym niemniej:
I believe in Wojtek Smarzowski.